wtorek, 24 stycznia 2012

Jak przez mgłę

Jak przez mgłę pamiętam dzień rozwodu. Niby byłam wszystkiego świadoma, ale to wszystko było takie nierealne. Jak przez sen obserwowałam wydarzenia jakby stojąc z boku.
Pamiętam że byłam wcześniej, stałam na zewnątrz bo było jakoś tak przyjemnie na dworze. Patrzyłam na budynek i zastanawiałam się jak to będzie. Zrobiłam zdjęcie, nawet nie wiem po co. Budynek nie wyglądał groźnie, ale ludzie którzy kręcili się na zewnątrz mieli zatroskane twarze.

     Widziałam się dzisiaj z ex małżem stąd chyba te wszystkie wspomnienia/przemyślenia. Miło się gawędziło. Wypiliśmy kawę i pogadaliśmy o tym co u nas słychać. Dużo gadaliśmy, jak starzy dobrzy znajomi. Nawet się okazało, że oboje wymieniliśmy telefony na ten sam model tylko wersje kolorów różne. Głównie mówił on, a ja słuchałam. Są w trakcie przeprowadzi. Powodzi się im dobrze. Mają sporo planów na przyszłość i chcą zalegalizować związek. Jego partnerka naciska bo chciała by mieć ślub. Małż powiedział, że bardzo ją szanuje i choć sam raczej nie potrzebuje legalizować związku, zrobi to dla niej. Kupił już nawet pierścionek zaręczynowy. Planuje się oświadczyć w walentynki. Jego partnerka bardzo pragnie też dziecka i być może zaczną nad nim już pracować.
Dziwnie się tego słuchało. Nawet nie wiedziałam co mam powiedzieć. Gdy zapytał o moje plany stwierdziłam, że w zasadzie nie mam żadnych konkretnych. Ślubu nie planujemy, a w kwestii dziecka to się okaże, na pewno w ciągu najbliższych lat trzeba się o nie postarać.
Nie wspomniałam, że już pracujemy nad dzieckiem i po prostu nie wychodzi. Jakoś zrobiło mi się przykro, a poza tym uznałam, że to nie jego sprawy tylko moje i M.
Wygląda na to że małż jest szczęśliwy, a ja w sumie to nie wiem co powinnam czuć w takiej sytuacji. Byliśmy ze sobą jakieś 10 lat, wiele nas łączyło, ale nie wyszło. Teraz żyję z M. ale już nie myślę o byciu na zawsze. Jeszcze na początku myślałam, ale teraz już jakoś nie.
Wiem że muszę też myśleć o sobie.
Po spotkaniu z małżem, choć było sympatyczne, wracałam jakaś rozbita. Jak tylko wsiadłam do samochodu, noga sama jakoś wciskała na gaz. Jechałam szybko, w połowie drogi dotarło do mnie, że to niebezpieczne. Na chwilę zwolniłam, ale potem pomyślałam, ze w zasadzie nie mam nic do stracenia. Jestem sobie samodzielna jednostką, istnieniem, które gdy zniknie nic nie zmieni. 
Właśnie dlatego tak trudno mi patrzeć na M. i jego syna... M. ma już dla kogo żyć. Ja po prostu sobie jestem...

1 komentarz:

  1. Ej, nigdy nie jest tak, że po prostu się jest...
    Trzymaj się cieplutko.

    OdpowiedzUsuń